Pada, pada, pada. Powoli zaczynam watpic czy zaplanowana wyprawa na
sandcze dojdzie do skutku, w koncu nie kazdy czlowiek musi miec takiego
„swira” jak ja, by myslec ze w taka pogode chce sie komus jechac na
ryby.
Mirek ma przyjechac o pierwszej trzydziesci. Lodka na
przystani zamowiona telefonicznie, sprzed gotowy od trzech godzin. Leje
deszcz, a ja popijajac kawe wspominam swoje zwariowane wyprawy na ryby.
Jest lipiec, upalne lato, przez caly tydzien pogoda jak drut, a wiec na
weekend wybieramy sie z Olkiem nad Wisle zapolowac na bolenia.
Przychodzi sobota, prognozy w radio i TV przewiduja ciagle opady
deszczu. Nad miasto nadciaga burza, a my w strugach deszczu pakujemy sie
do malucha. Rozmawiamy o wszystkim, tylko nie o pogodzie i hajda nad
wode. Cala noc siedzimy w samochodzie, po prostu nie daje sie wychylic
nosa- tak leje. Rano zakladam plaszcz, wodery wychodze w przelew na
glowce i po dwoch godzinach wreszcie upragnione kopniecie na wedce i
spora ryba tanczy na koncu zylki w warkoczu za ostroga. Jestem
szczesliwy a w duchu zastanawiam sie, czy rapa chwycila przynete z
powierzchni, czy pol metra nad lustrem wody. W koncu przy takiej ilosci
deszczu ryba jest chyba wszystko jedno gdzie plywaja.
Najbardziej dluzyl mi sie czas w trakcie oczekiwania na przyjaciol gdy,
przed laty zachcialo nam sie otworzyc sezon lowiac pomorska troc. Ponad
dwie godziny spoznienia i zadnej informacji czy wyjazd odwolany.
wreszcie dzwonek do drzwi, jedziemy. Polamania kija- slysze na odchodne.
Kija jak kija, trzeba uwazac na nogi. w nocy niezle dowalilo sniegu,
jest ponizej dwudziestu stopni i straszna slizgawica. Jeden samochod
zamarzl i nie dal sie odpalic a wiec jedziemy drugim, z niezbyt sprawnym
ogrzewaniem. Nogi ogacone kocami a w Polonezie robi sie troche cieplej
po przejechaniu dopiero 100km. Dojezdzamy do Slupska, tu jest troche
cieplej bo minus pietnascie stopni. Banda wariatow. Rankiem idziemy nad
rzeke. Na waska zlota blystke ABU lowie pierwsza w zyciu troc. Ty sie
„Lipy” urodziles w osranej koszuli- rzuca z usmiechem Marek. Pierwszy
raz na troci i masz rybe, niektorzy przez pare lat nawet ogona nie
widzieli.
Nadchodzi czas wyjazdu. Dosc wspomnien, wychodze
przed dom bez sprzetu liczac, ze Mirek jednak przyjedzie. A jak ze,
przyjechal i to piec minut przed czasem a ja dostalem bure ze czekam bez
wedki. Prawdziwy wedkarz z krwi i kosci. Deszcz jak deszcz pada przez
cale 50km jazdy samochodem, a na dodatek nie mozemy na miejscu dobudzic
wlasciciela lodki. Chyba nie dowierzal, ze przyjedziemy i wylaczyl
domofon- no bo komu by sie chcialo w taka pogode Wreszcie po godzinie
pakujemy sie do sporej lajby, z jednym sprawnym wioslem i plyniemy na
drugi koniec lowiska, w porzeczki niegdys zalane na dnie zbiornika
zaporowego. Zakladamy kopyta i zaczyna sie ciezka orka. Mirek lowi z
opadu, a ja stosuje wszystkie znane mi techniki kuszenia sandacza. Czas
nieublaganie plynie, deszczyk juz tylko siapi, zmieniamy kolejne
miejscowki, a bran nie ma. Niezla wyprawa nie ma co. Z zamyslenia wyrywa
mnie dziwne zachowanie Mirka. Ma rybe i to chyba spora, doholowal
sandacza do lodki, a on nura pod burte i na dodatek nie wzielismy
podbieraka. Dasz rade podebrac reka- czuje niepewnosc w glosie Mirka.
Dam, dam tylko najpierw wyciagne kotwice bo wejdzie w linke, a ty zluzuj
hamulec i spokojnie holuj. Mirek wyciaga sandacza do powierzchni ryba
wyklada sie na bok. Widze ze jest slabo zapieta. Boje sie wlozyc palce
pod skrzela, by nie sploszyc ryby. Kazde jej targniecie moze sie
skonczyc wypieciem. Sandacz stoi nie ruchomo wiec wkladam reke pod rybe,
druga delikatnie przyciskam z gory i szybko wyjmuje z wody przez burte
do lodki. Dzieki rzuca Mirek i wyciaga dlon, a oliwkowy drapieznik ze
szklistymi oczami spoglada z dna lodzi. I o to chyba w tym wszystkim
chodzi. Panowie dla takich chwil warto zyc- byle umawiac sie na ryby z
przyjacielem ktory ma lekkie skrzywienie- jest zapalonym wedkarzem.
A z reszta ktory z nas jest calkiem normalny?
„Lipy”